Tytuły

Czasem odnajduję je w fragmencie książki lub wiersza, zasłyszanej wypowiedzi, kazaniu. Uważnie słucham, co mówią dzieci. Kryją się w powiedzeniach, pojedynczych rzeczownikach, nazwach świąt lub tradycji, miejsc. Czasem są to gotowe sformułowania, innym razem wymagające obróbki zaczyny. Zwerbalizowane światy, które czepiają się mnie i nie opuszczają, póki ich nie wymaluję.

W rodzimym języku czytam o dawno zapomnianych obyczajach, tradycjach. Polski krajobraz obrazują wyjątkowe słowa, powiedzenia, przysłowia. W dawno minione przenoszą mnie - na co dzień wymawiane bezrefleksyjnie - Ojcowizna, Zaścianki, Pustostany, Poniewczasie. W kolejce do zobrazowania czeka Trzech Ogrodników oraz Zimna Zośka, namalowane zostało już Po Kolędzie. Wciąż szukam jak może wyglądać barwne powiedzenie złapać Pana Boga za nogi. Ulubionym moim motywem stał się Stańczyk- patriotyczny symbol, którego nieustannie poddaję uwspółcześnieniu. Przybrał postać Stańczyka na wróble, Stańczyka wracającego z shoppingu (Black Friday), Biednego Rybaka i innych gołodupców.

Lubię krótko. Albo nawet krócej. Zamiast Ostatniej Wieczerzy będzie Ostatnia a tradycja wychodzenia za mąż na wsiach zamieni się w Na wydaniu.

Szukam w nich lekkości, unikam dosłowności, słodyczy lub przesadnej melancholii. Omijam "błękitne wschody", "jesienne szepty", najszerszym łukiem - "śladami ścieżek anioła".

Najlepiej, gdy posiadają nutkę ironii. Jak wtedy, gdy moje ulubione modelki o rubensowskich kształtach zamieniają się w Ptaszyny lub Foczki. Przypadkowy odpoczynek w rowie wczorajszego menela widzę jako dostojną Sjestę.

Ważne jest dla mnie by tytuł dodawał do obrazu, stanowił nierozdzielną całość, rezonował i zapadał w pamięci. Są słowa, które połączone z obrazem zyskują nowe znaczenie: Dziadostwo staje się nobliwym obowiązkiem pchania wózka w zaspach śniegu przez zgarbionego mężczyznę. Poprzedni etap w życiu - Rodzicielstwo, to nic innego jak wieczne ciągnięcie za sobą sanek z jęczącym trolem. Tym sposobem czaruje moją codzienności i ubieram ją w białe pejzaże, bawię się napotkanymi sytuacjami.

Jestem otwarta na przypadki, spotkania, słowa innych. Zdarza się, że tytuły przychodzą do mnie przebrane za autochtonów zamieszkujących krajobrazy, które wymalowuje. Podchodzą do mnie na polu i bezwiednie nazywają obraz, nadają mu znaczenie, lub dopełniają ledwie zaczętą opowieść. Żubr znad Biebrzy to rybak z markowym piwem który chwalił się, że nie tylko w Białowieży występują żubry. Ze Świętym Florianem wiążę się opowieść o strażaku, który widząc, że pracuje przy sztalugach poprosił mnie, abym na zamówienie namalowała jego patrona. Po kilku godzinach zobaczył mój skończony pejzaż i powiedział: "Wie Pani co? Ten Święty Florian to jednak nie." Finalnie i tak znalazł się na moim obrazie.

Tytuły są punktem wyjścia lub ostateczna szansą. Czasem przychodzą lekko, innym razem marzę o nich latami, lub z trudem odnajduje wśród setek trywialnych, egzaltowanych i źle urodzonych. Staram się, aby nie były koniecznością. Uważam, że pozostawianie "bez tytułu" zbyt często jest leniwą wymówka pozbawiającą szansy na dodatkowy dyskurs z odbiorcą. Nigdy nie zrezygnowałam z przywileju, jakim są, i nie zostawiłam obrazu bez imienia.

Na zdjęciach powyżej kolejno obrazy:

Stańczyk na wróble 72 x 93 cm rok 2014

Rodzicielstwo 80 x 100 cm rok 2017

Na świat obrażona 80 x 120 cm rok 2017

Zgromadzenie Narodowe 80 x 100 cm rok 2017